|
Rodzina Szajewskich
* * *
Sztafeta tramwajarskich pokoleń
To nie było zwykłe popołudnie. Szczecin opustoszał. Z rzadka tylko na ulicach pojawiali się przechodnie. Zza uchylonych okien donosił głos niezmordowanych sprawozdawców sportowych: „Gadocha ciągnie do przodu. Mija jednego obrońcę. Mija drugiego. O jest już Lato. Z tyłu składa się do strzału Deyna..."
Kto żyw słuchał radia lub siedział przed telewizorem obserwując piłkarskie zmagania Polaków z Włochami.
foto: A. Jodkowski Kurie Szczeciński
|
Tylko u Szajewskich było inaczej. Co prawda, pan Waldemar zerkał stale w kierunku drugiego pokoju, gdzie czynny był telewizor, ale żona i matka powstrzymywały go zgodnie: „ To taki zwariowany kibic — mówiła pani Anna, że nie może usiedzieć spokojnie." Nie dziw się — odpowiadała matka — przecież to taki sam sportowiec jak ojciec.
Tylko 6-letni Arek nie przejmował się ani meczem, ani opowieścią dziadka...
Zbigniew Szajewski:
foto: A. Jodkowski Kurie Szczeciński
|
Przyjeżdżałem do tego Szczecina dwa razy. Pierwszy: w październiku 1945 r. gdy nas repatriowali z robót przymusowych w Westfalii nad Renem. Nocowaliśmy wówczas w PUR-ze przy ul. Jagiellońskiej. Nawet powstała we mnie wówczas myśl, by tu pozostać na stałe. Żona jednak nie chciała o tym słyszeć. To co, że Warszawa w gruzach — mówiła. Masz fach, jesteś motorniczym. Znają cię jako sportowca, bo przecież byłeś na Olimpiadzie w Berlinie. Praca się jakaś znajdzie, a i może nasze mieszkanko na Pańskiej ocalało?".
To jednak były złudzenia. Zaczepiliśmy się wprawdzie w Warszawie, ale ja nie mogłem się do tego co nas otaczało przyzwyczaić. Bo jak człowiek stoi za korbą i jedzie starą trasą, a wokół same ruiny, gdy przypomina się, że kilka miesięcy temu były tu ładne gwarne ulice — to aż ciarki chodzą po plecach. Zupełnie jakbym tramwaj po cmentarzu prowadził. Postanowiłem więc na kilka lat pojechać na Ziemie Zachodnie.
Miałem w Szczecinie rodzinę więc znalazło się jako takie oparcie. Zaraz dostałem pracę w MPK. Jeździłem albo „siódemką" na trasie od Niemierzyna po stocznię, albo „szóstką". "Siódemka" była zawsze pełna. Zwłaszcza jak rano mieszkańcy Pogodna zatrudnieni w stoczni wsiadali, to w welonie z nogi na nogę przestąpić było trudno. „Szóstka" znów kursowała z przesiadką. Mostu na Żelechowie nie było, więc pasażerowie kawałek drogi musieli iść pieszo. Tramwaje wtedy były ładne: kremowe.
Od razu wziąłem się też za sport. To jest bardzo zaraźliwe. Jak się połknie bakcyla, to do śmierci człowieka nie opuści. Dziś, gdy pozostały mi już tylko 4 lata do emerytury, nie wyjdę rano z domu nim nie "odprawię" kwdransa gimnastyki. Gdy kości były młodsze, to i wyniki zasługiwały na uwagę. W 1952 roku wysłano mnie na Olimpiadę w Helsinkach. Później już tylko trenowałem zapaśników, ale i w tym mi się wiodło, bo wychowałem jednego mistrza sportu i kilku mistrzów kraju.
To jednak przyszło później. Jeszcze w 1948 roku wezwano mnie do zakładowego komitetu PPR i sekretarz mówi:"Słuchaj no Szajewski! Obserwujemy cię od dłuższego czasu i widzimy żeś swój chłop będziesz kierownikiem zajezdni w Niemierzynie. Tylko pamiętaj, że wszystko ma tam chodzić jak w szwajcarskim zegarku!". Nie będę ukrywał, że miałem stracha. Awans mnie zaskoczył i bałem się, że rady nie dam. Szkół wielkich człowiek nie kończył, tylko ta warszawska handlówka, a tu od razu takie gospodarstwo na głowę. Niemierzyn to była wówczas jedyna w Szczecinie remiza. Ludzi w niej pracowało moc.
Jakoś jednak poradziłem. Zresztą pomagali mi wszyscy. Jako zapaśnik miąłem trochę autorytetu w zakładzie, a jako trener nauczyłem się wychowywać młodych. Nieźle mi się tam pracowało. Potem znów mnie awansowali. Najpierw — na zastępce, a w końcu na kierownika wydziału ruchu. Dziś jestem kierownikiem wydziału kontroli ruchu. Praca to bardzo nerwowa. Trzeba przejrzeć codziennie raporty ponad 60 kontrolerów i zadecydować co zrobić z „gapowiczami". Niekiedy nawet wzywam tych co jechali bez biletu i nie zapłacili kary. Potem przeglądam skargi na zachowanie się naszego personelu. Każdą sprawę trzeba starannie zbadać. Z każdym trzeba porozmawiać i wysłuchać jego argumentów. A ludzie strasznie teraz nerwowi: krzyczą, wymyślają... Tylko ja nie mogę. Muszę reprezentować przedsiębiorstwo.
A powiedz no tatku — przerywa ten monolog synowa, jak cię koledzy w pracy przezywają. — Jak? Nie ośmieszaj teścia. Mówią na mnie, żem „szkolny tata". Dziś kontroler musi posiadać średnie wykształcenie. A u mnie było więcej takich, bez matury. Zagoniliśmy ich więc do nauki. Nie wszystkim jednak to łatwo przychodzi. Więc chodzę na wywiadówki, wzywam tych co mają dwóje lub wagarują. Dwóch synów wychowałem więc ma się trochę praktyki. Ostatnio na nasz wniosek dyrekcja i wydział szkolenia zorganizowały korepetycje z matematyki. Moi przychodzą tam co środę wieczorem i nawet chwalą sobie te zajęcia...
Notka
Zbigniew Szajewski był jednym z nielicznych sportowców, który brał udział w igrzyskach przed i po wojnie. Startował w zapasach w stylu klasycznym i wolnym w wadze półśredniej i średniej. Na igrzyskach olimpijskich w 1936 roku walczył w stylu klasycznym w wadze lekkiej zajął 7 miejsce. W 1952 roku reprezentował Polskę na igrzyskach, też w zapasach w stylu klasycznym w wadze średniej. Zakwalifikował się na 10 miejscu, miał już wtedy 38 lat i był najstarszym zawodnikiem w tej stawce. Był miłośnikiem zapasów, założył po wojnie klub "Sparta Szczecin" był sędzią międzynarodowym.
Waldemar Szajewski
foto: A. Jodkowski Kurie Szczeciński
|
Urodziłem się w Szczecinie 23 lutego 1948 r. Mówiąc szczerze, jakoś nie pamiętam tych gruzów, o których tyle mówią ojciec i mama. Dla mnie miasto jest zawsze takie same: najpiękniejsze, bo moje. Wiem, że wiele się buduje i upiększa, ale tego tak codziennie się nie dostrzega i człowiek się bardzo szybko do tych zmian przyzwyczaja. Nie lubię pamiętać, jak było przedtem.
Moje najwcześniejsze wspomnienia pochodzą z pierwszego roku nauki. Chodziłem wtedy do podstawówki przy ul. Żółkiewskiego. Na jednej przerwie - usłyszeliśmy głośny wybuch. To starsi koledzy bawili się pociskiem. Jednego zabiło, kilku innych pozostało kalekami. O tym wypadku wiele się w Szczecinie swego czasu mówiło.
Skończyłem zasadnicza szkołę elektryczną i zacząłem oglądać się za pracą. Ojciec zaproponował... MPK. Mama się wtedy okropnie złościła, że dla taty cały Szczecin na jednym zakładzie się kończy. Jednak rada była dobra. W przyszłym roku razem z ojcem będziemy mieli jubileusz. Jemu „stuknie" trzydziestka przepracowana w MPK, mnie zaś — pierwsza dziesiątka lat.
Nawet brat miał tam robotę. Kiedy jeszcze był na Politechnice, otrzymywał z przedsiębiorstwa stypendium. Zakochał się jednak i „zdradził" - Szczecin. Mieszka teraz w Łodzi. Nasz rodzinny zespół Szajewskich wcale się przez to w MPK nie zmniejszył. Na miejsce brata przyszła moja żona, która pracuje jako asystent psychologa.
A jak się wszyscy razem zejdziecie — docina matka — to nie ma mowy o żadnym święcie czy rodzinnej rozmowie. Przy stole, przy telewizorze zamiast odpoczynku jest narada produkcyjna. Co zdanie to słychać: MPK.
Nic na to, mamo, nie poradzisz. Ty żyjesz domem, my — pracą. Koledzy się ze mnie śmieją, że idę śladami ojca i kopiuję jego życiorys. Bo nie tylko pracuję w MPK, ale też byłem zapaśnikiem. Zdobyłem nawet mistrzostwo Polski. Teraz zaś, znów po tacie, objąłem sekcję zawodników w klubie i trenuję młodzież. Z czego się jednak śmiać? I praca i sport to nasza, rodzinna tradycja.
Kiedy zacząłem pracować w MPK, rodzice postawili warunek: musisz się uczyć. Bez matury nic z ciebie nie będzie. Zapisałem się do wieczorowego Technikum Energetyczno - Mechanicznego. Nie było łatwo, ale tym większa satysfakcja z dyplomu. Jestem dziś starszym mistrzem Wydziału Instalacji Elektrycznych. Pod naszą opieką znajdują się prawie wszystkie odbiorniki energii, od przepalonej żarówki w przyzakładowym przedszkolu do budowy ostrzegawczej sygnalizacji najazdowej w ruchu ulicznym. Robimy je już od kilku lat. W tym roku powstaną w Szczecinie trzy dalsze urządzenia tego typu: przy ul.Wawrzyniaka, przy ul. 5 lipca i na pętli w Lasku Arkońskim. Mogłoby być ich więcej, ale brak importowanych przekąźników.
Arkadiusz Szajewski
foto: A. Jodkowski Kurie Szczeciński
|
Najmłodszy z rodu, 6 letni Arek chodzi codziennie do przedszkola MPK. Jest w grupie „starszaków" i jeszcze w tym roku zasiądzie w szkolnej ławie. Marzy o tym, by zostać pilotem.
Akurat — śmieje się babcia. Chyba, że szczecińskie MPK wyposażą w samoloty... Arek nie zdradza zbytniej chęci do rozmowy. Ciągnie go podwórze. U dziadków na Pomorzanach, można się bowiem wyhasać. Nie to co w domu. W starej kamienicy podwórze jest małe. Czego się nie dotkniesz podczas zabawy — brudzi. A potem mama załamuje ręce i krzyczy, że wygląda jak kominiarz.
Nie mamy jeszcze własnego mieszkania — mówi p. Anna Szajewska — żona Waldemara. Mieszkamy razem z moją mamą w czwórkę. Od 1969 roku jesteśmy członkami Szczecińskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Chyba będziemy musieli czekać jeszcze 4—5 lat. Jesteście młodzi — przerywa teść i wszystko przed wami. Najważniejsze, że to co nas otacza jest nasze. Moje — bom to miasto podnosił z gruzów i tu złożę swoje kości. Twoje — bo w nim pracujesz i mieszkasz. Arka — bo tu się urodził już jako szczecinianin w drugim pokoleniu.
Opracowanie "Jerzy Timen" "Kurier Szczeciński (95)", 25 - 27 kwietnia 1975 roku
* * *
|
|