|
Wspomnienia inż. Stanisława Adamskiego
* * *
Trzymałem na korbie rękę prezydenta
Inż. Stanisław Adamski jest głównym energetykiem w szczecińskim MPK. Należy do grona najstarszych pracowników, związanych z przedsiębiorstwem od samego początku.
Przepraszam, że fatygowaliśmy pana...Co pan myśli, że jak już jestem pionierem, to zdrowie mi nie dopisuje?! Klimat tu — jak mówią — nie jest najzdrowszy, ale nie narzekam. Czy w pańskich stronach był lepszy? W Poznaniu? Tak. Ale jednak pozostał pan tutaj.
Moje pokolenie było wówczas mniej kapryśne. Nikt nie myślał o takich i drobiazgach. Szczecin potrzebował ludzi, więc się jechało. Chociaż przyznam, że jego wygląd w maju czterdziestego piątego przeraził mnie i szybko powróciłem do Poznania. Ale okazało się później, że w tym zrujnowanym mieście
było coś, co pociągało. W połowie czerwca znowu znalazłem się się nad Odrą.
I zaczął się mariaż z tramwajami? Dopiero w lipcu. Spotkałem na ulicy dyrektora ówczesnych Tramwajów Miejskich Stanisława Klabeckiego. Znaliśmy się jeszcze z Poznania. Spotkać krajana, to musiało być przyjemne. O takie spotkania nie było wtedy trudno. No i dyrektor Klabecki złapał mnie za rękaw i...
nie puścił do dziś? Właśnie. Powiedział wtedy:
Chodź, do nas Adamsiu, jesteś potrzebny". Rzeczywiście, przez długi czas byłem jedynym specjalistą od spraw elektrotechnicznych. Zaczęły się dni naprawdę pracowite. Naprawialiśmy wagony tramwajowe, stawialiśmy słupy sieci trakcyjnej. A ileż roboty było z przewijaniem silników.
Szkoliłem też konduktorów i motorniczych. A kiedy ruszyła komunikacja miejska? Takiego dnia nigdy się nie zapomina. To było 12 sierpnia 1945 roku. Pierwszy tramwaj, kremowy... Kremowy?
Przez długi czas, bodaj do lat pięćdziesiątych tramwaje szczecińskie miały taki kolor. Ale ten pierwszy pył właściwie kremowo-zielono-biało-czerwony. Przystroiliśmy go zielonymi gałązkami i flagami narodowymi. No i wyruszył na pierwszą linię — z zajezdni Niemierzyn do Bramy Portowej. Cóż to była za radość.
Słyszałem, że był pan pierwszym motorniczym tego wagonu? I tak i nie. W uroczystości brał udział prezydent Zaremba i zaproponowałem mu, by poprowadził tramwaj. "Panie kolego, ale ja nie potrafię" — powiedział. „To nie jest takie trudne" — odpowiedziałem i dał się przekonać. Trzymałem rękę prezydenta na korbie i tak przejechaliśmy 300 metrów. Potem wagon prowadził nadkontroler Skibiński, później kolega Malinowski. Równocześnie uruchomiliśmy drugą linię z pl. Żołnierza do ul. Miedzianej koło stoczni.
A co się stało z tym pierwszym tramwajem? Jeździł przez cały czas. Miał numer boczny "200". Dopiero w ubiegłym roku został oddany do kasacji. Próbowałem go ocalić, ale się nie udało. Szkoda. Też żałuję. Czy wtedy tramwaje także zgrzytały na zakrętach? Nikt na to nie zwracał uwagi. A może inaczej — nikomu to nie przeszkadzało. Zgrzyty i piski były dźwiękiem przyjemnym, oznaką ożywienia w mieście. I każdego to cieszyło. Strasznie zatłoczone były te pierwsze tramwaje. Każdy chciał się przejechać.
Bilety były już wtedy? Tak, jeszcze z niemieckim nadrukiem. Ale wpływy mieliśmy raczej mizerne. Zresztą czym był pieniądz w 1945 roku? Pamiętam, przez siedem miesięcy nie dostawaliśmy pensji.Pierwszą wypłatę otrzymałem na Gwiazdkę i to dzięki temu, że sprzedano Poznaniowi część taboru tramwajowego za ponad 8 milionów zł.
Czy do pracy jeździ pan tramwajem? Tak. Dopiero kilka dni temu kupiłem samochód. Ale kierowcą właściwie jest mój syn. Właśnie czeka na mnie w wozie przed redakcją. Na pewno nudzi się. Mógł pan przyjść do naszej kawiarenki razem z synem. Wie pan jakie teraz są nastolatki. On mógłby i spać w tym samochodzie. To i pewno tramwajem nie chce jeździć? Jest to już inne pokolenie...
Opracowanie "jas" "Głos Szczeciński(89)", 19/20 kwietnia 1975 roku
* * *
Biało czerwona opaska - moje szczecińskie trzydziestolecie
Od najmłodszych lat był uparty. Po powszechniaku powiedział sobie, że zostanie elektrykiem. I został. W trzydziestym siódmym, już po zawodówce, stał pierwszy raz za korbą wozu tramwajowego Miejskiej Poznańskiej Kolei Elektrycznej. Nie zmienił zawodu i w czasie okupacji.
Do Szczecina wracał trzy razy. W maju czterdziestego piątego był tu po raz pierwszy. Pod torem kolarskim i w Lasku Arkońskim stały tramwajowe wraki. Słupy trakcji elektrycznej wyglądały żałośnie. Powywracane przez czołgi, ze zwisającymi, zerwanymi drutami. Ulice przekopane i pozastawiane zaporami przeciwczołgowymi. Tory pozrywane. Wszystko to wymagało sprawnej rzemieślniczej ręki, by ożyć. Ale miasto straszyło nie tyle ruinami i wypalonymi budynkami, co grasującymi bandami dywersantów hitlerowskich. Wrócił do Poznania.
Upór i tym razem zwyciężył. Przecież ktoś musi w tym Szczecinie puścić w ruch tramwajowy łańcuszek. Dlaczegóż by nie oni Wrócił drugi raz w czerwcu. Miasto nieco ożyło. Lada dzień miała ruszyć elektrownia. Mogły więc ożyć tramwaje
Jeszcze tym razem nie ożyły. Ważyły się losy polskiego Szczecina, nie tu, w mieście. W Poczdamie. Tymczasem Polaków przewieziono do Koszalina. Pojechał i on. Wracał po raz trzeci do miasta na węglarce. Cztery dni i trzy noce wlókł ich parowóz te 170 kilometrów. Tym razem już na stałe.
Pracowali na Niemierzynie. Roboty huk. Co się dało przekładali ze zniszczonych wozów do tych, które miały jeździć. Przewijali silniki, budowali tory, druty trakcji ściągali z mniej zniszczonych ulic, aby jak najszybciej uruchomić pierwszą linię do śródmieścia. Stało Się to 12 sierpnia.
Ruszyła pierwsza „3" z Niemierzyna do Bramy Portowej. Zaraz za nią „7" z pl. Żołnierza na Miedzianą. Pierwszym tramwajowym dzwonkom towarzyszyły owacje pierwszych mieszkańców.
Mieszkał na Turnerstrasse (Jagiellońska) pod 5-ką. W kilku pokojach na materacach poukładanych na podłodze spało ich tu 12. Głód doskwierał wszystkim. Rano rozchodzili się do pracy, a praca oznaczała również miskę zupy i kromkę chleba. Zdawało się, że tramwajarze mieli bardziej sute obiady. Np. wtedy, gdy padły dwa konie. Była więc zupa z wkładką.
Ale spokoju nie było. Sabotaże mnożyły się jeden za drugim. Ledwo odremontowali podstację - już ją w nocy niedobitki hitlerowskie podpaliły. Bandy ukrywały się w dzień w bunkrach Lasku Arkońskiego, w nocy buszowały po mieście, rabując i zabijając.
Niezapomniana to noc, gdy podpalono dom w którym mieszkali. Z trzeciego piętra ratowali się zjeżdżając na linie. I druga noc. Kolega przyszedł z zawiadomieniem, że linia trakcyjna zerwana. Trzeba natychmiast reperować. Na ulicach jazgotał ogień broni automatycznej. Znowu banda bobrowała w mieście. Nacisnął na głowę furażerkę z orłem. Na schodach dopinał poniemiecką kurtkę mundurową. Biało-czerwona opaska na rękawie świadczyła o obywatelstwie.
Palba na ulicy nie słabła. Leciały z okien resztki szyb. Strzelano zupełnie blisko. Stój! Stój! Ani kroku! Otoczył go patrol radzieckich i polskich, żołnierzy. Kapral klął. Gdzie cię czort nosi. Dostałbyś kulkę, żeby nie ta opaska.
Potem już nie biegł na piechotę do awarii. Jeździł. Na rowerze. Tylko, że opon i dętek nie było. Na samych obręczach. Dzwonek był niepotrzebny. Z daleka słychać było jak „gruchocze" przez miasto pogotowie techniczne.
W październiku przyjechała żona. Życie ładziło się. Pierwsze zarobione pieniądze, zaliczkę dali przed nowym rokiem. Już można było coś niecoś kupić. 99 tysięcy, pamięta to doskonale, wypłacili w maju 46. Prawie za cały rok pracy.
Był uparty. Pracował i uczył młodych. Potem przyszły lata na własną naukę. Skończył studia. Dziś inż. Stanisław Adamski jest głównym energetykiem MPK, tego samego przedsiębiorstwa, które z gruzów powstało wysiłkiem jego i współtowarzyszy, pionierów Szczecina.
Biało-czerwona opaska zajmuje poczesne miejsce wśród pamiątek z tamtych lat.
Opracowanie "and" "Głos Szczeciński (94)", 24 kwietnia 1975 roku
* * *
|
|